9 czerwca 2017

Co z tą Łebą?!


Mieszkanie nad morzem to przywilej. W wielu moich postach przewija się taka właśnie złota myśl, bo ja w gruncie rzeczy nigdy nie zacznę być dziewczyną stąd, znad morza. Zawsze będę Wielkopolanką, choćby się biło i waliło. I dlatego też - każdy, nawet najkrótszy wypad na bałtyckie plaże, traktuję jak wyjazd wakacyjny, małe święto i przebłysk urlopowy. Ma to bardzo wiele zalet: nadmorskość mnie nie nudzi, a fascynuje i pociąga. Klimat portowy, powiew bryzy na twarzy i widok statków znikających za horyzontem doskonale wpływają na mój nastrój. Czuję się jak dziecko, gdy ukradkiem (naprawdę ukradkiem), przesypuję piasek między palcami, żeby nikt nie odkrył, że to całe plażowanie sprawia mi aż taką frajdę! Łapczywym wzrokiem wyłapuję mewy na niebie, mewy na piasku, mewy na palach - i patrzę na mewi lot, pełen gracji, z rozdziawioną buzią. Wyciągam męża do portu, choć on mi mówi, że dziś mu się nie chce, że jednostki te same, a kutry już wypłynęły/ powróciły. Wszystko to razem tworzy moją marynistyczną mozaikę, bez której nie wyobrażam już sobie mojego bycia.

Mieszkanie nad morzem to również spore możliwości. Przede wszystkim poznawania różnych miejsc, bo wiadomo, jedna plaża odwiedzana milion razy pod rząd w końcu straci cały swój urok i nie uratuje jej urody nawet najpiękniejszy zachód słońca (jeżeli ogląda się go po raz tysięczny z rzędu). Z tej też przyczyny powzięliśmy ze Sławem postanowienie, że choć najbliżej nam do Ustki, Poddąbia i Orzechowa - to nasze nadmorskie eskapady nie będą ograniczały się właśnie do tych 3 punktów na mapie. I powiem Wam, że z realizacją tego postanowienia jest u nas całkiem nieźle: w przeciągu niespełna półrocza byliśmy kilkukrotnie i w Rowach, i w Trójmieście. Za nami wyprawa Wydmą Czołpińską i najbardziej niezwykły powrót plażą do auta (gdy prawie zgubiliśmy szlak, a przynajmniej takie mieliśmy wrażenie).


Ostatnia majowa niedziela również stanowiła doskonałą okazję do tego, by poszerzać repertuar naszych nautycznych przygód, do ruszenia w nieznane i poznania kolejnej plaży na naszym polskim wybrzeżu, która... miała być cudna, ale coś poszło nie tak. I okazuje się, że mam wielki problem z napisaniem tego posta - w poprzednim wpisie zobowiązałam się do stworzenia  notki poświęconej Łebie... Teraz jednak, gdy siedzę nad klawiaturą... nic nie przychodzi mi do głowy, a to wszystko dlatego, że:

Łeba rozczarowuje!
Łeba niczym nie zaskakuje!
Łeba... zwyczajnie mnie znudziła!

Zacznijmy jednak od początku. Słupsk i Łebę dzieli około 60 km, więc trasa nie zmęczyła Dominika (co dawało nadzieję, że wyjazd będzie wyjątkowo udany)! Idealna odległość na szybki niedzielny trip: blisko, a jednak kawałek drogi trzeba pokonać. Udało nam się zaparkować w bardzo fajnym miejscu, z którego przeszliśmy bulwarem na plażę, zejściem przy Hotelu Neptun, na który na pewno zwrócicie uwagę, bo to perełka budowlana najprawdziwsza na tym tle, istniejąca od 1906r. Po drodze minęliśmy ogrom stoisk i sklepików z pamiątkami, pierdółkami i duperelami. I to nawet nie jest tak, że mi te kramy jarmarczne przeszkadzają, ba, one nawet mają swój urok! Ale... mam wrażenie, że po drodze na plażę niczego więcej nie ma! Architektura nie przyciąga oka, zupełnie bez charakteru. Ku pokrzepieniu serc, dodać muszę, że gdy zboczy się z głównej ścieżki wiodącej do zejścia na plażę i zabłądzicie w okolice ulicy Brzozowej... to to wrażenie może być z goła inne - na Brzozowej było zacisznie, spokojnie, i jakoś tak... ładnie. Bez krzykliwego przepychu, ale w kurortowej atmosferze szumiących wierzb i brzóz.

Owszem, mam świadomość, że kiedy przyjeżdża się do Łeby z rodziną lub drugą połówką na kilka dni, to wokół pojawia się ogrom atrakcji: chociażby największy w Polsce Park Dinozaurów, wyrzutnia rakiet, jest również ekspozycja motyli w Muzeum Motyli. Doskonale prezentuje się Łeba od zaplecza gastronomiczno-kawiarnianego. Mijaliśmy wiele lokali, które zapraszały przyjemnym aromatem potraw. Sami zakotwiczyliśmy w lodziarnio-kawiarni, gdzie podano nam poprawną kawę mrożoną oraz całkiem smaczne lody :) Pod kątem atrakcji turystycznych wspomnieć muszę, iż Łeba pozazdrościła Chałupom i od niedawna, bodajże od minionego weekendu,  szczyci się otwarciem plaży dla nudystów (tutaj nie mam zdania, bo nie byłam, nie widziałam i raczej w tej materii nic się nie zmieni). No i wreszcie Łeba otwiera podwoje Słowińskiego Parku Narodowego, a z tym wiążą się ruchome wydmy, które oczarowały mnie podczas naszej doskonałej majówki, tyle, że zdobywaliśmy je od strony Wydmy Czołpińskiej.

Moja perspektywa patrzenia na Łebę to jednak nie kilkudniowe zaliczanie wszystkich atrakcji, które wymieniają przewodniki turystyczne. My mieliśmy ledwie kilka godzin, podczas których głównym celem było przejście na plażę, rozłożenie koca, wyciągnięcie zabawek do piasku dla Dominika i... relaks. Relaks oparty o zapatrywanie się w zmarszczoną taflę morską, tuptanie na bosaka po mokrym brzegu i "pojedynek" z falami (Dominiego). I to chyba tutaj Łeba zawiodła najbardziej. Owszem, na plażę wyszliśmy. Owszem znaleźliśmy miejsce do rozłożenia się z naszym skromnym majdanem, jednak... wrażeń estetycznych brak. Upalna niedziela oznaczała tłumy na plaży. Piasek był potwornie, ale naprawdę potwornie zanieczyszczony... Disco polo leciało z głośników (których umiejscowienia nie zarejestrowałam). Gawiedź szalała. A smaczku całości dodaje fakt przedzielenia plaży rurami do refulacji (rury służące do przepompowywania piasku, dzięki czemu uzupełnianie są wymywane jego ilości), które na pewno nie stanowią obiektu westchnień żadnego plażowicza (choć są potrzebne, nie da się ukryć). Podobno w tym roku rury dzielić będą plażę do końca czerwca, bo turyści nie są zadowoleni z tego stanu rzeczy, a co za tym idzie - Łeba traci wizerunkowo i stara się temu przeciwdziałać: na sezon plaża ma być idealnie jednolita... Dla nas te rury przegrały wszystko - ciągnąć się ze spacerówką przez spory pas, aby znaleźć się za rurami zwyczajnie nie miałam ochoty - już na pierwszy rzut oka było widać, że strefa przy samym morzu została szczelnie "zakocowana" i nie widziałam sensu, by się przepychać i walczyć z żywiołem o skrawek miejsca dla nas. W związku z powyższym widok na falujący Bałtyk mieliśmy żaden... Tyle dobrego w tej sytuacji, że w pasie zaraz przy zejściu było sporo luzu, więc Domini miał pokaźny plac zabaw, a raczej piaskownicy, do dyspozycji. I to jedyna zaleta, jaką dostrzegłam...

Nieprędko znów zdecydujemy się na wyjazd do Łeby. Nieprędko będę chciała odczarować złe wrażenie, jakie Łeba na mnie zrobiła, a wrażenie było złe do tego stopnia, że nie miałam najmniejszej ochoty na zrobienie choćby kilku zdjęć - to poniżej jest jedynym, jakim dysponuję (wybaczcie kiepską jakość) - zrobiłam jeszcze może z 5, ale przez przypadek usunęłam...


Szalenie brakuje mi dzisiaj jakiejś pointy, ale co robić? Co robić?
Romans z Łebą nam nie wyszedł, ale to tylko rozbudziło nasz apetyt by jeździć dalej, poznawać nowe! Także... czekajcie kolejnych relacji :) W planach już nam rysuje się podbijanie Jarosławca!

Tymczasem życzę Wam wspaniałego piątku!
Niech ten weekend przyniesie nam wiele dobrego!


Brak komentarzy

Prześlij komentarz