W przedostatnim poście pisałam Wam o moich obawach dotyczących podróży, w jaką wybierałam się wraz z Dominim pociągiem. Teoretycznie wojaże PKP to fraszka, jednak połączenie składu kolejowego i 9-miesięcznego żywiołowego niemowlęcia to już nie przelewki.
Zacznijmy jednak nieco inaczej: kocham podróże, ba! kocham przemieszczanie się! I nie ma dla mnie większego znaczenia, jaki środek transportu da mi taką możliwość. Jako dzieciak zjeździłam wakacyjnie Polskę wzdłuż i wszerz autem mojego wujostwa. To był piękny czas pełen przygód, niezapomnianych miejsc oraz widokówek nałogowo przesyłanych do domu. Do podstawówki i gimnazjum dojeżdżałam autobusami - i bardzo mi to odpowiadało. Owszem, trzeba było zwlec tyłek z łóżka o szóstej lub nieco wcześniej, ale miałam za to czas na poukładanie swoich myśli, już z nosem wlepionym w szybę. Szkołę średnią i studia naznaczyły historie mojego romansu z PKP, a romans był to burzliwy (albo biegałam po całym dworcu, bo co chwila ogłaszano zmianę peronu, albo nie miałam jak do składu wejść, bo ten był cały zawalony śniegiem, a to ledwie wycinek z pociągowych historii). Raz było lepiej, raz gorzej, ale zawsze pokonywana trasa dawała mi okazję do wytchnienia od codziennych obowiązków i problemów. W międzyczasie zakochałam się w lotach samolotem, czego tłumaczyć chyba nie trzeba nikomu, kto nie ma lęku wysokości. Pierwsze podniebne podróże niosły ogromne pokłady emocji i ekscytacji ;)
Gdy okazało się, że zostaniemy rodzicami, bardzo szybko dotarło do mnie, że moje dziecko będzie skazane na częste podróże (chociażby z racji odwiedzin u moich rodziców, jakieś 220 km do pokonania). Kiedy więc opadły pierwsze radosne emocje, modliłam się, by bobas przyszedł na świat zdrowy, wolny od alergii i... z bakcylem podróżnika.
Jak więc wyglądała pierwsza wyprawa pociągiem Dominika? Śmiało mogę powiedzieć, że była doskonała! I nie mogłam wymarzyć sobie lepszej! Serio :) Maleńki czuł się jak ryba w wodzie, robiąc sobie bawialnię z naszego przedziału, a ja odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się że nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Oto 3 proste rady, jak zabrać w podróż pociągiem niemowlaka... i nie zwariować:
Tyle informacji przychodzi mi dziś do głowy. Spisałam je, bo może komuś się one przydadzą. My mieliśmy wiele szczęścia, bo choć nasz pociąg miał problemy z ogrzewaniem, to spotkaliśmy wspaniałą panią konduktor, która zmieniła nam rezerwację do lepiej ogrzewanego wagonu oraz wyłączyła nasz przedział z dalszych rezerwacji (dopiero po godzinie jazdy mogłam z czystym sumieniem zdjąć Małemu czapkę i mój komin). Dodatkowo na stacji docelowej otworzyła nam drzwi wagonu, żebym nie męczyła się z dzieckiem i bagażem sama. Fajne było też to, że na peronie miał już nas kto odebrać.
A co robił Domini podczas 3 godzin naszej podróży? Najpierw, przez jakieś 20 minut, bacznie obserwował otoczenie: fotele, stolik pod oknem, lustro nad fotelami i ludzie przechodzący korytarzem, wszystko to ciekawiło mojego syna. Później jednak rozpoczęła się zabawa: bo na fotele można się wspinać, bo do lustra można się wspinać, bo można usiąść i znów się wspinać, i usiąść, i wspinać się i tak jeszcze ze 300 razy :) Nie zdziwiło mnie więc, gdy ostatnią godzinę Mały praktycznie przespał. Obudziłam go na 20 minut przed wysiadką. Na karmienie i przewijanie, a zaraz później ubieranie się do wyjścia. I jestem mile zaskoczona, że tak sprawnie nam poszło, więc jeśli macie wątpliwości, czy z małym dzieckiem da radę podróżować pociągiem, to jasne, że się da!