6 kwietnia 2017

Post o początku kwietnia



Na Seaside Stories rządzą historie z naszego życia. Nie da się ukryć. Kiedy zakładałam tego bloga wierzyłam, że uda mi się stworzyć miejsce łączące w sobie funkcje rodzinnego pamiętnika, który zapełni się barwnymi wspomnieniami, urywkami naszej codzienności i kadrami pełnymi dobrych emocji wraz z przestrzenią, w której umieszczać chcę moje przemyślenia na tematy ważne i ważkie. I choć nadal jestem na początku blogowej drogi już teraz wiem, że  T O  miejsce jest  M O I M  miejscem w sieci. Jest mi szalenie miło, kiedy tutaj zaglądacie, zostawiacie kilka słów od siebie :)

Dziś opowiem Wam o tym dlaczego tak bardzo lubię początek kwietnia. Dlaczego początek tej wiosny niesie w sobie pokłady niesamowitej energii i dlaczego wreszcie uśmiecham się na wspomnienie pewnej spawarki, ale... wszystko po kolei.


11 powodów na kwiecień, za które kocham bycie mamą!


4 kwietnia Domini skończył jedenaście miesięcy! Bycie jego mamą to nieustanne wyzwanie do dawania z siebie jeszcze więcej. To wielka praca. Ale przede wszystkim przyjemność. Mój idealny Chłopiec o niebieskich jak tafle jeziora oczach! Tak szybko rośnie. Codziennie zaskakuje mnie tym, ile już potrafi, a każda nowo zdobyta umiejętność cieszy i raduje. Wiem, że jestem szczęściarą! Wiem, że nawet kiedy dopada mnie zmęczenie jego malutkie rączki zaplotą się wokół mojej szyi, a te najśliczniejsze usteczka odcisną mokrego buziaka na moim policzku. Nawet, gdy mamy gorszy dzień jeden dziecięcy uśmiech rozpogodzi bure nastroje. Domini to obserwator, smakosz, dusza towarzystwa i kabareciarz! Mały człowiek, który daje tak wiele powodów do zakochiwania się w nim raz za razem. Jest coraz bardziej świadomy siebie. Poznaje świat całym sobą, a kiedy coś go zainteresuje - przepada bez reszty

Z okazji jedenastu miesięcy Dominika sporządziłam listę 11 powodów, za które kocham bycie mamą w tym wiosennym punkcie naszego życia:


      bo słowo "mama" pada już zupełnie świadomie, a ja pękam z dumy, że to o mnie!

      bo Domini to już nie nieporadny niemowlaczek, ale chłopak, który wie czego chce! I szalenie mi się to podoba! A przede wszystkim jest nam dużo łatwiej na co dzień :)

      bo uwielbiam nasze wspólne śniadania i obiady! Zwłaszcza, kiedy w ramach śniadania pojawia się owsianka :)

      bo już za chwilę będzie chodził zupełnie sam! Właściwie już teraz zrobi krok, dwa, ale jeszcze boi się puścić :)

      bo czytanie książeczek przychodzi nam coraz łatwiej - Domini wreszcie odkrył, że nie służą one wyłącznie do konsumpcji :)

      bo możemy godzinami spacerować, wygrzewać się na słońcu i wreszcie moje opowieści o otaczającym świecie nie są przesypiane w zupełności! A do tego... nad morzem jeszcze nie ma tłoku, więc nasze spacery nadal upływają w kameralnej atmosferze, czego dowodem są zdjęcia z naszej poniedziałkowej przejażdżki do Ustki :)

      bo czeka nas mnóstwo zabaw na świeżym powietrzu, tych pierwszych i najprostszych: lepienie babek na plaży, turlanie piłki na trawie, a ja już nie mogę się doczekać!

      bo nie musimy męczyć się z ciężką zimową garderobą! Jej wkładanie było horrorem dla mnie i dla Dominika. Żegnajcie więc grube kombinezony, rękawice i pięć warstw na raz!

      bo Domini coraz więcej czasu potrafi spędzić na samodzielnej zabawie: czasem to jest kwadrans, czasem nawet godzina. A ja mam wtedy czas na sprzątanie/gotowanie/ czytanie czy to, co akurat wpadnie mi do głowy.

      bo więcej śpię! To nie żart. Jak za dotknięciem magicznej różdżki ustabilizowały się godziny snu mojego Jedynaka: od 19-stej do 8 rano. Oczywiście nadal budzi się w nocy, ale to jest nic w porównaniu do tego, jak wyglądały nasze noce jeszcze miesiąc, dwa temu.

      bo... fajnie jest być mamą! Tak po prostu. Zawsze :)



Ale nie tylko 11 miesięcy Dominika daje mi tak pozytywnego kopa na wiosnę! Czytajcie dalej, kto wie, może spodoba się Wam:

 

Historia pewnego pierścionka


Każda dziewczyna (lub prawie każda) marzy o tym, by spotkać wyjątkowego mężczyznę, który zdobędzie jej serce i dla którego to właśnie ona będzie najważniejszą i najpiękniejszą. Gdy takowy gentleman pojawia się na horyzoncie uczucia kwitną, a hormony buzują - nastaje czas chodzenia ze sobą ("czyli jesteśmy parą, tak?" - dokładnie takie pytanie usłyszał ode mnie mąż milion lat temu, po meczu naszych z Serbami), który powoli przeradza się w czas oczekiwania na zaręczyny: kiedy poprosi o rękę? gdzie? a czy wybierze dobry pierścionek? chcę z różowym oczkiem! a nie, bo z czerwonym jednak! Zaczyna się delikatne napominanie: "Bo kochanie, wiesz, lubię różowe złoto. Ale pamiętaj, ró-żo-we!". Napominanie zaczyna przeradzać się w obsesyjne "to dziś, na pewno dziś!". I tak przez kolejne, dajmy na to, pół roku. Zwariować można, nie sądzicie?

Wstęp nieco podkolorowałam, ale tak z ręką na sercu: która z nas nie marzy/marzyła o swoich zaręczynach? No to Wam powiem: ja. Kiedy poznałam Sława stworzyliśmy najbardziej pokręconą parę w naszym akademiku: zakochani, ale zbyt różni od siebie. Rozstawaliśmy się i wracaliśmy do siebie niezliczoną ilość razy. Cierpiały na tym studia, moje poduszki i przyjaciele, tysiące razy podnoszący mnie na duchu. Byliśmy jak ogień i woda, nadal jesteśmy, a takie emocjonalne rozhuśtanie trwało kilka dobrych lat. W tym całym galimatiasie nadszedł wreszcie czas na podjęcie ostatecznej decyzji: chcemy być razem czy też nie? Czy nasz związek stanie się poważny i będziemy wiązać z nim plany na dalsze życie czy jednak każde z nas powinno pójść w swoją stronę? To był najbardziej wyczerpujący emocjonalnie etap mojego życia, poprzedzony wieloma zdarzeniami, które dziś z chęcią wymazałabym z pamięci, ale które zarazem doceniam, bo dzięki nim mój mąż jest ze mną na dobre i na złe, zakochany jak lata temu, a kto wie, może nawet bardziej. Do celu jednak, bo nałogowo popadam w dygresje. W dniu w którym ostatecznie On powiedział: "jesteś moja, a ja twój" postanowiliśmy, że ślub weźmiemy we wrześniu roku przyszłego. Zaręczyn miało nie być, a pierścionek miałam otrzymać podczas wielkanocnego spotkania naszych rodziców. Tak romantycznie. Że aż mnie głowa boli na samo wspomnienie... Na szczęście nie tak potoczyła się ta historia :)

1 kwietnia trzy lata temu w romantycznej kawiarence na Mostnika, tuż pod naszym mieszkaniem, Sław poprosił o moją rękę. Byłam na to zupełnie nieprzygotowana! I wzruszona! I oniemiała! I szczęśliwa! Pijana szczęściem. I tak oto szafirowe cudo w białym złocie zamieszkało na moim palcu serdecznym, a ja dziwiłam się sama sobie jak do tego doszło. Z tamtego wieczoru pamiętam magię i wielką nieśmiałość. Pierścionek niby niczego nie zmienił, ale... stał się niemym posłańcem przyszłości, w której jesteśmy razem.

A z tym pierścionkiem to było tak: skoro wszystko wcześniej ustaliliśmy racjonalnie, to i racjonalnie podeszliśmy do tego tematu. Ja miałam wybrać co mi się podoba. On to zakupić :) Więc przeglądałam, wertowałam i szperałam. Dość szybko trafiłam na mój ideał - szafirowe cudo, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia! Piękny. Cudny. Doskonały. Niby zostawiłam Sławowi furtkę: "wybierz, co ci się spodoba", ale ta furtka była opatrzona tabliczką: Pod warunkiem, że wybierzesz to, co ja wybrałam. Ponieważ w tamtym czasie miałam przenieść się od rodziców do wspólnego mieszkania, odkładaliśmy wszystkie oszczędności na to, by się urządzić miło i przytulnie. Być wreszcie razem i na swoim. Czas naglił, bo decyzję o byciu razem podjęliśmy w grudniu, a w kwietniu poznać się mieli nasi rodzice. Na sfinansowanie mojego pierścionka Sław poświęcił więc zabytkową spawarkę, z której na zakładzie, gdzie pracował wraz z tatą, już nie korzystano, a która stała tam od zawsze. Spawarkę wirową: 70 kg miedzi i 180 kg stali. Taki kolos. Przez trzy dni mój ukochany rozkładał biedaczkę na części pierwsze, przez trzy dni pocił się przy niej i dokonywał dekonstrukcji zwój po zwoju. Świadkom unicestwienia spawarki nostalgicznie zakręciła się na koniec łezka w oku. I gdy Sław kupił wreszcie pierścionek i pokazał go swojemu tacie ten skwitował sytuację: "Taka duża spawarka i takie malutkie coś". Kurtyna :)))

I choć, jak widzicie, mój idealny pierścionek zaręczynowy nie przechodził z pokolenia na pokolenia, nie był cichym obserwatorem rodowych dziejów, a Sław kupił go w jednym z popularnych salonów jubilerskich, to jednak ma on swoją niepowtarzalną historię, do której czasem wracamy, by pośmiać się z tego jak przypieczętowanie losu pewnej spawarki splotło się z naszym życiem. Zwłaszcza w Prima Aprilis, który przypadkowo wyjątkowo z nas nie zażartował i jest jedną z ważniejszych rocznic dla naszego związku. Co roku staramy się, aby móc ten dzień spędzić razem, nacieszyć się sobą. By na moment cofnąć się do tego, co wydarzyło się w kawiarence na Mostnika. A ja, przyznam się Wam w sekrecie, za każdym razem, gdy wsuwam mój pierścionek na palec czuję ten sam zachwyt co w dniu, w którym go otrzymałam!


I tym oto romantyczno-biżuteryjnym akcentem kończę mojego posta!
Przed nami piękna wiosna! Oby tylko słońce wiedziało, gdzie jego miejsce :)
Trzymajcie się ciepło, pięknego czwartku!



Brak komentarzy

Prześlij komentarz