Na Seaside Stories rządzą historie z naszego życia. Nie da się ukryć. Kiedy zakładałam tego bloga wierzyłam, że uda mi się stworzyć miejsce łączące w sobie funkcje rodzinnego pamiętnika, który zapełni się barwnymi wspomnieniami, urywkami naszej codzienności i kadrami pełnymi dobrych emocji wraz z przestrzenią, w której umieszczać chcę moje przemyślenia na tematy ważne i ważkie. I choć nadal jestem na początku blogowej drogi już teraz wiem, że T O miejsce jest M O I M miejscem w sieci. Jest mi szalenie miło, kiedy tutaj zaglądacie, zostawiacie kilka słów od siebie :)
Dziś opowiem Wam o tym dlaczego tak bardzo lubię początek kwietnia. Dlaczego początek tej wiosny niesie w sobie pokłady niesamowitej energii i dlaczego wreszcie uśmiecham się na wspomnienie pewnej spawarki, ale... wszystko po kolei.
11 powodów na kwiecień, za które kocham bycie mamą!
4 kwietnia Domini skończył jedenaście miesięcy! Bycie jego mamą to nieustanne wyzwanie do dawania z siebie jeszcze więcej. To wielka praca. Ale przede wszystkim przyjemność. Mój idealny Chłopiec o niebieskich jak tafle jeziora oczach! Tak szybko rośnie. Codziennie zaskakuje mnie tym, ile już potrafi, a każda nowo zdobyta umiejętność cieszy i raduje. Wiem, że jestem szczęściarą! Wiem, że nawet kiedy dopada mnie zmęczenie jego malutkie rączki zaplotą się wokół mojej szyi, a te najśliczniejsze usteczka odcisną mokrego buziaka na moim policzku. Nawet, gdy mamy gorszy dzień jeden dziecięcy uśmiech rozpogodzi bure nastroje. Domini to obserwator, smakosz, dusza towarzystwa i kabareciarz! Mały człowiek, który daje tak wiele powodów do zakochiwania się w nim raz za razem. Jest coraz bardziej świadomy siebie. Poznaje świat całym sobą, a kiedy coś go zainteresuje - przepada bez reszty
Z okazji jedenastu miesięcy Dominika sporządziłam listę 11 powodów, za które kocham bycie mamą w tym wiosennym punkcie naszego życia:
Ale nie tylko 11 miesięcy Dominika daje mi tak pozytywnego kopa na wiosnę! Czytajcie dalej, kto wie, może spodoba się Wam:
Historia pewnego pierścionka
Każda dziewczyna (lub prawie każda) marzy o tym, by spotkać wyjątkowego mężczyznę, który zdobędzie jej serce i dla którego to właśnie ona będzie najważniejszą i najpiękniejszą. Gdy takowy gentleman pojawia się na horyzoncie uczucia kwitną, a hormony buzują - nastaje czas chodzenia ze sobą ("czyli jesteśmy parą, tak?" - dokładnie takie pytanie usłyszał ode mnie mąż milion lat temu, po meczu naszych z Serbami), który powoli przeradza się w czas oczekiwania na zaręczyny: kiedy poprosi o rękę? gdzie? a czy wybierze dobry pierścionek? chcę z różowym oczkiem! a nie, bo z czerwonym jednak! Zaczyna się delikatne napominanie: "Bo kochanie, wiesz, lubię różowe złoto. Ale pamiętaj, ró-żo-we!". Napominanie zaczyna przeradzać się w obsesyjne "to dziś, na pewno dziś!". I tak przez kolejne, dajmy na to, pół roku. Zwariować można, nie sądzicie?
Wstęp nieco podkolorowałam, ale tak z ręką na sercu: która z nas nie marzy/marzyła o swoich zaręczynach? No to Wam powiem: ja. Kiedy poznałam Sława stworzyliśmy najbardziej pokręconą parę w naszym akademiku: zakochani, ale zbyt różni od siebie. Rozstawaliśmy się i wracaliśmy do siebie niezliczoną ilość razy. Cierpiały na tym studia, moje poduszki i przyjaciele, tysiące razy podnoszący mnie na duchu. Byliśmy jak ogień i woda, nadal jesteśmy, a takie emocjonalne rozhuśtanie trwało kilka dobrych lat. W tym całym galimatiasie nadszedł wreszcie czas na podjęcie ostatecznej decyzji: chcemy być razem czy też nie? Czy nasz związek stanie się poważny i będziemy wiązać z nim plany na dalsze życie czy jednak każde z nas powinno pójść w swoją stronę? To był najbardziej wyczerpujący emocjonalnie etap mojego życia, poprzedzony wieloma zdarzeniami, które dziś z chęcią wymazałabym z pamięci, ale które zarazem doceniam, bo dzięki nim mój mąż jest ze mną na dobre i na złe, zakochany jak lata temu, a kto wie, może nawet bardziej. Do celu jednak, bo nałogowo popadam w dygresje. W dniu w którym ostatecznie On powiedział: "jesteś moja, a ja twój" postanowiliśmy, że ślub weźmiemy we wrześniu roku przyszłego. Zaręczyn miało nie być, a pierścionek miałam otrzymać podczas wielkanocnego spotkania naszych rodziców. Tak romantycznie. Że aż mnie głowa boli na samo wspomnienie... Na szczęście nie tak potoczyła się ta historia :)
1 kwietnia trzy lata temu w romantycznej kawiarence na Mostnika, tuż pod naszym mieszkaniem, Sław poprosił o moją rękę. Byłam na to zupełnie nieprzygotowana! I wzruszona! I oniemiała! I szczęśliwa! Pijana szczęściem. I tak oto szafirowe cudo w białym złocie zamieszkało na moim palcu serdecznym, a ja dziwiłam się sama sobie jak do tego doszło. Z tamtego wieczoru pamiętam magię i wielką nieśmiałość. Pierścionek niby niczego nie zmienił, ale... stał się niemym posłańcem przyszłości, w której jesteśmy razem.
A z tym pierścionkiem to było tak: skoro wszystko wcześniej ustaliliśmy racjonalnie, to i racjonalnie podeszliśmy do tego tematu. Ja miałam wybrać co mi się podoba. On to zakupić :) Więc przeglądałam, wertowałam i szperałam. Dość szybko trafiłam na mój ideał - szafirowe cudo, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia! Piękny. Cudny. Doskonały. Niby zostawiłam Sławowi furtkę: "wybierz, co ci się spodoba", ale ta furtka była opatrzona tabliczką: Pod warunkiem, że wybierzesz to, co ja wybrałam. Ponieważ w tamtym czasie miałam przenieść się od rodziców do wspólnego mieszkania, odkładaliśmy wszystkie oszczędności na to, by się urządzić miło i przytulnie. Być wreszcie razem i na swoim. Czas naglił, bo decyzję o byciu razem podjęliśmy w grudniu, a w kwietniu poznać się mieli nasi rodzice. Na sfinansowanie mojego pierścionka Sław poświęcił więc zabytkową spawarkę, z której na zakładzie, gdzie pracował wraz z tatą, już nie korzystano, a która stała tam od zawsze. Spawarkę wirową: 70 kg miedzi i 180 kg stali. Taki kolos. Przez trzy dni mój ukochany rozkładał biedaczkę na części pierwsze, przez trzy dni pocił się przy niej i dokonywał dekonstrukcji zwój po zwoju. Świadkom unicestwienia spawarki nostalgicznie zakręciła się na koniec łezka w oku. I gdy Sław kupił wreszcie pierścionek i pokazał go swojemu tacie ten skwitował sytuację: "Taka duża spawarka i takie malutkie coś". Kurtyna :)))
I choć, jak widzicie, mój idealny pierścionek zaręczynowy nie przechodził z pokolenia na pokolenia, nie był cichym obserwatorem rodowych dziejów, a Sław kupił go w jednym z popularnych salonów jubilerskich, to jednak ma on swoją niepowtarzalną historię, do której czasem wracamy, by pośmiać się z tego jak przypieczętowanie losu pewnej spawarki splotło się z naszym życiem. Zwłaszcza w Prima Aprilis, który przypadkowo wyjątkowo z nas nie zażartował i jest jedną z ważniejszych rocznic dla naszego związku. Co roku staramy się, aby móc ten dzień spędzić razem, nacieszyć się sobą. By na moment cofnąć się do tego, co wydarzyło się w kawiarence na Mostnika. A ja, przyznam się Wam w sekrecie, za każdym razem, gdy wsuwam mój pierścionek na palec czuję ten sam zachwyt co w dniu, w którym go otrzymałam!
I tym oto romantyczno-biżuteryjnym akcentem kończę mojego posta!
Przed nami piękna wiosna! Oby tylko słońce wiedziało, gdzie jego miejsce :)
Trzymajcie się ciepło, pięknego czwartku!