10 marca 2017

Post trochę jak portret własny




Lubię ciszę. I ten delikatny zapach cynamonu, który dodałam do wieczornego kakao. Lubię, kiedy ciemność mości się na naszych poduchach. I na kanapie. I na fotelu. Lubię światełka, które odbijają się w szybie, bo pokazują jakim rytmem oddycha to miasto: kilka karetek na sygnale, jakiś radiowóz i nuda blokowych okien z naprzeciwka, ale aż zza rzeki. Mamy tutaj nasz skrawek spełnionych życzeń.


Czasem, gdy dzień wyjątkowo mi się dłuży lub kiedy właśnie przez ostatnie godziny stres wyginał mi kręgosłup jak strunę, przypominam sobie kim jestem i czego od życia chcę. Robię swoisty rachunek sumienia, pozwalając sobie na faworyzowanie tego, co dobre, co szczęśliwe, co pełne pasji, i co naznaczyła miłość. Bywam sentymentalna do przesady. I romantyczna. I tak dziecinnie naiwna. Potrafię po raz enty w tym miesiącu zachwycać się naszymi zdjęciami ślubnymi. Wspominać zaręczyny. I pierwszą randkę. Potrafię krok po kroku przypominać sobie, jak to było z narodzinami Dominika (czysta magia!).

 

Wyjątkowo upodobałam sobie bycie szczęśliwą. 


Był czas w moim życiu oparty na dojrzewaniu do tego, kim chcę być. I jakim kim. Miotałam się między nieustannym niezadowoleniem, bo tyle jeszcze we mnie niezaspokojonego głodu: za mało świata zobaczyłam, kariera jakoś tak kulała, figura zdecydowanie nie ta, a marzenia tylko katalogowane w głowie. Wiecznie dzieliłam włos na czworo. I pokracznie usiłowałam sama przed sobą udawać, że nie, aż tak źle to nie jest. Ta maskarada trwała dłuższą chwilę. I tak naprawdę nie wiem, co właściwie przeważyło szalę w drugą stronę. Nagle okazało się, że przecież tyle spraw mnie obchodzi, tyle rzeczy zachwyca, tyle książek przeczytałam i tyle zostało do przeczytania. Małe gesty. Proste słowa. Urok błądzenia stopami bosymi po trawie połączony z przeglądem obłoków. Kochałam. I byłam kochana. Jestem nadal, bardziej niż kiedykolwiek w obu wypadkach. Zredefiniowałam słowo: szczęście. Na nowo nauczyłam się zatapiać codzienność w optymizmie. I okazuje się, że można. Że to nie takie skomplikowane i nie wymaga ode mnie nadmiernego heroizmu, i nie muszę łatać braków ładnymi wykrętami czy usprawiedliwieniami. Jest we mnie takie pragnienie bycia, o jakie nigdy siebie nie podejrzewałam.

Bo poszukiwania bywają ważniejsze od znalezienia.


Okazuje się, że wszystkie potrzebne "narzędzia" cały czas miałam pod ręką: rodzina, przyjaciele, wykształcenie (dzięki któremu wciąż się rozwijam) i świat pełen mniejszych, i większych cudów. Tylko ja tych "narzędzi" nie potrafiłam używać. Owszem, doceniałam, jak pięknych i cudownych ludzi los postawił na mojej drodze, kochałam ich jak szalona, ale nie wiedziałam, że mogą być oni moją siłą i motywacją. Do tego musiałam dorosnąć. I wiele się o sobie dowiedzieć. Popełnić setki mniejszych błędów i kilka zdecydowanie większych. Musiałam też kilka razy upaść i pokaleczyć sobie kolana, żeby nauczyć się biec przed siebie. I wreszcie musiałam pozamykać drzwi bolesnych prehistorii, aby odważyć się zuchwalej spozierać przyszłości w oczy. Etap poszukiwań, intensywnego dopasowywania siebie do mojej rzeczywistości i mojej rzeczywistości do siebie, był nieodzowny.

A wszystko mieści się w dwóch słowach: jestem kobietą!


Tak. Właśnie nią. Panią samej siebie. Mamą, żoną, córką, siostrą, przyjaciółką, a nawet sąsiadką. Jestem osobą. Pełnowartościowym człowiekiem o wielkich marzeniach, gorącym sercu i skłonności do otaczania się tym, co piękne. Żeby to dostrzec potrzebowałam buntu i wycofania. Ale dostrzegłam i w tym upatruje mojego prywatnego klucza do samozadowolenia. "Zaakceptować siebie" - brzmi to jak slogan, ale chyba większość z nas wie, że slogan ten został z życia wyjęty i przejmuje do kości. Bo przecież kompleksy, wady, niedociągnięcia, ubytki, zmarszczki, kilogramy, duże stopy, małe usta, paranoje dietetyczne, piegi, pieprzyki i niski wzrost. Bo stale czegoś brakuje, a czegoś jest za dużo. Mam ten komfort psychiczny, że dziś, kiedy skończyłam już 29 lat jestem świadomą siebie kobietą: znam swoje wady i znam swoje zalety. Dążę do celów, realizuję swoje marzenia. I nigdy wcześniej nie było mi ze sobą tak dobrze. I nigdy wcześniej nie cieszyło mnie bardziej niż teraz, że zaakceptowałam w sobie ten kobiecy pierwiastek, godząc się ze sobą, że nigdy nie będę ideałem, ale zawsze mogę być sobą w swojej najlepszej odsłonie. Zbliżam się do 30. i czuję, że czas działa na moją korzyść. Wreszcie jestem. Pełnokrwista. Soczysta. Prawdziwa. Wyrazista ja.

I tylko czasem...


Smuci mnie, gdy w Dzień Kobiet traktuje się nas wyjątkowo: nie dla sprawienia nam zwykłej przyjemności, ale po to by na chwilę zamknąć nam usta. Po to, byśmy przestały głośno mówić, że jesteśmy partnerkami, nie poddanymi w tym świecie. Nie znoszę, gdy rolę kobiety sprowadza się do zamknięcia jej w klatce - i nie ma tu znaczenia czy tą klatką ma być dom, nieskazitelny wygląd czy pokorne zgadzanie się na wszystko, co narzuci się nam z góry. Nie godzę się na to, by nas nie szanowano. I by o nas decydowano bez nas. Wkurzają mnie żartobliwe teksty, że kobiety są jak karafka zalana po górną krawędź hormonami, wiecznie się rzucająca w PMS-ie. Nie rozumiem dlaczego tak rzadko podkreśla się, że jesteśmy świetne, inteligentne, błyskotliwe, bo tak jak faceci - zdobywamy najtrudniejsze szczyty na ziemi, dostajemy Noble ze wszystkich dziedzin, wykonujemy operacje na otwartym sercu, wykładamy na uczelniach, uczestniczymy w życiu politycznym. Każda z nas ma rozum, którego używa na co dzień, a nie motek wełny w głowie. A zamiast tego mami się nas słowami: ładna, miła i uprzejma.

Wierzę


Że kiedyś to się zmieni. Że dzisiejsze mamy wychowają pokolenie prawdziwych mężczyzn, którzy nie będą opowiadać o nas farmazonów, ale realnie będą partnerami naszych córek. Jakoś tak podskórnie w to wierzę. I wierzę, że kwiaty, jakie 8 marca podarowali nam nasi mężczyźni, w kawiarniach, kuchniach czy na spacerze, nie są tylko jednorazowym gestem. Wierzę, że nas doceniają każdego dnia, tak, jak my doceniamy ich. I że potrafią nam to okazywać, tak jak my potrafimy: każdego dnia, po trochu, choćby najmniejszymi gestami. Przez cały rok. I wszystkie kolejne lata.



Tak mnie jakoś wzięło refleksyjnie. I nie pamiętam kiedy ostatnio pisało mi się posta z równą lekkością :) Zdjęcia z zimowego molo w Ustce pięknie komponują się z treścią, a przy okazji nasyciłam oczy widokiem morza. Odpukać w niemalowane, katar już nam wszystkim odpuścił, więc może jutro uda się wyprawa do Rowów. A jeśli nie jutro, to pojutrze :)
Doskonałego piątku!


Brak komentarzy

Prześlij komentarz