21 lutego 2017

Post wtorkowy, czyli kilka słów o rodzinie



Do napisania tego posta skłoniły mnie ostatnie dni, które spędziłam wraz z Dominim u moich rodziców. I mogłoby nam być doskonale, ale.. nie było, bo radość z wizyty w domu zmąciła choroba. Było więc dobrze, ale niespokojnie. Na szczęście Dominik łagodził niepokoje, wnosił światło i uśmiech w ten zatroskany czas.

Wiecie, ostatnio Iga z Z naciskiem na szczęście poprosiła mnie o napisanie kilku słów odpowiedzi na pytanie: czym jest miłość? Jako, że pytanie przypadło na okres walentynkowy - moja odpowiedź była ściśle powiązana z opisem uczucia, jakie połączyło mnie i mojego męża ;) Bo przecież o nas najłatwiej mi pisać :) I zazwyczaj w kategoriach miłości postrzegamy dwoje zakochanych, którzy odnaleźli się w tym wielkim świecie i potrafili (lub właśnie nie potrafili) stworzyć sobie mikrokosmos. Albo inaczej: miłość to dwoje ludzi, którzy połączyli dwa odrębne światy w jeden, wspólny.

A przecież to nie tak. Przecież kochanie obejmuje zdecydowanie więcej osób! Tak często o tym zapominamy... Tak często wydaje się nam oczywiste, że mamy wszystkich swoich bliskich w zasięgu ręki, że zawsze odbiorą od nas telefon, że spotkamy się u cioci na imieninach czy innym roczku. I świat byłby naprawdę piękny, gdyby zawsze właśnie tak było! Gdybyśmy trwali tylko w dobrym zdrowiu, z trywialnymi problemami i banalnymi radościami. Mi by to odpowiadało.

Rzeczywistość bywa jednak zupełnie inna. Podczas naszego wyjazdu do moich rodziców hospitalizowano mojego brata, zresztą w dalszym ciągu przebywa on w szpitalu.
I powiem Wam, że za każdym razem, gdy ktoś z mojej rodziny trafia do szpitala - pojawia się to samo uczucie strachu i bezradności, bo medycyna to nie matematyka i nie wszystko można przewidzieć, i nawet po rutynowym zabiegu mogą wystąpić poważne komplikacje. I nagle nic nie ma znaczenia, nic nie jest ważniejsze niż jedno zdanie, które powie lekarz: "Jest dobrze". Czeka się na to zdanie niecierpliwie. Czeka się na nie na korytarzach szpitalnych, po kilku godzinach wydeptywania niewidocznych ścieżek w poczekalni. Czeka się na to zdanie ze ściśniętym gardłem i żołądkiem, po bezsennej nocy, bez ochoty na przełknięcie czegokolwiek. I człowiek dziękuje Bogu, kiedy to zdanie pada, odpychając od siebie czarne myśli i gdybania.





Rodzina to dar bezcenny. To nasza tajemna siła i moc. W niej szukam wsparcia i w niej je znajduję. Wiem, że choć moja rodzina mieszka ponad 200 km stąd - pojawią się zawsze, gdy zajdzie taka potrzeba. I vice versa. Bo moją rodzinę tworzą wspaniali ludzie! Bo przeżyliśmy razem niejedno trzęsienie ziemi. I może to takie trochę niedzisiejsze myślenie, ale... fajnie jest mieć dużą rodzinę, kuzynów spotykać nie tylko przy większych okazjach, dzwonić do siebie nawzajem i mieć poczucie, że razem zawsze coś poradzimy. I dziś, kiedy jestem już żoną i mamą, tym bardziej doceniam fakt, że wraz ze Sławem i Dominim, nie jesteśmy sami, mamy zaplecze w postaci rodziców, rodzeństwa, kuzynostwa i dziadków - IV pokolenia, które mogą się od siebie uczyć, które dają od siebie to, co mają najlepszego.

To jest ten zupełnie inny wymiar miłości, o którym nie powinniśmy zapominać... I powinniśmy czerpać z niego, kiedy się da. Doceniać czas, jaki można spędzić razem, bo rodzina to fundament, na którym wzrastamy. I cieszę się, że jestem częścią mojej rodziny, a zarazem pragnę, by kiedyś Domini mógł powiedzieć te same słowa...





Ps. Zdjęcia, które wybrałam do tego posta, to efekt sesji u Aleksandry Drutel-Jenek. Olu, dziękujemy Ci za te piękne kadry!

Brak komentarzy

Prześlij komentarz